Z 4 dolarami w kieszeni, z 4 walizkami, i z 4-letnią córką,
31-go sierpnia 1990 stanęłam na Ziemi Amerykańskiej...
Gdy zobaczyłam listonosza z dużą, żółtą kopertą, miałam bardzo mieszane uczucia. Mój mąż wylosował zieloną kartę!! Stały pobyt w Ameryce!! On sam nawet o tym nie wiedział, chociaż już od 2 lat był w Chicago. Informacja z Waszyngtonu przyszła na stały adres w Polsce. Basia, siostra męża, wysłała papiery na losowanie jeszcze przed jego wyjazdem, i... stało się, Mieczysław Dzis wylosował zieloną kartę.
Teraz mógł nas zabrać. Cieszyłam się lecz i trochę martwiłam. Byłam po poważnej operacji,
transfuzji krwi. Czy ja się tam nadaję? Czy podołam? W Polsce powoli się ustawialismy, a tu taka zmiana. Znowu wszystko od początku?! Na dodatek wszyscy wokół grzmieli - tam trzeba robić! robić! Więc, czy dam radę? Opowiedziałam o tym koleżance z Krakowa. Jedź, powiedziała, pomożesz dziecku.
I to był prysznic, i to był cel. Strach poszedł spać... Przyjechał mąż, zaczęły się formalnosci, przeszlismy badania, konsulat w Warszawie, itd. Przyjechał i pojechał, a my zaczęłysmy się pakować.
Już wtedy wiedziałam, że wyjeżdżam by żyć w Ameryce. Nie, że może wrócę? Żadnej taryfy ulgowej. Skoro tak zadecydował los, to widocznie tak ma być. Sąsiadka rodziców, Gienia z Gdyni, postawiła mi karty. Na koniec zeszły jej się 4 asy. Ona też powiedziała, jedź Marysiu, (do dzisiaj nie wiem co te asy oznaczały). Najsmutniejsze było pożegnanie z moimi rodzicami. Płakali. Oni zawsze szanowali moje wybory. Do mamy łez byłam przyzwyczajona, zawsze miała wilgotne oczy, gdy opuszczałam dom. Ale tata?!
- On płakał jak dziecko. Własciwie to nie był płacz - to był szloch!
Będę to pamiętać do końca życia! Nie dane było nam się więcej zobaczyć. To było nasze ostatnie pożegnanie, ale nikt z nas o tym wtedy nie wiedział.... Smutno też żegnałysmy się z tesciami. Ich "Lenusia - "perełka" wyjeżdżała do Ameryki. No cóż, oby się tam tylko wam powiodło, powtarzali..... Mąż mi zostawił trochę pieniędzy aby kupić to i tamto, chociaż jednoczesnie upomniał, że w Ameryce wszystko jest i "nie kupuj byle czego". Ale, hmm, nie byłabym kobietą gdybym go posłuchała. A to puder, a to bluzeczka, sobie, Lenusi, duperele. Summa summarum, zostało mi 20$. A co tam, przecież jadę do męża!..... Lot trwał około 10 godzin, z czego aż 6 - Marlenka spała przy mojej piersi, na moich kolanach. Byłam sztywna, bałam się poruszyć by nie zmącić jej spokoju. Ona taka ufna. Ale i ja, mając ją przy sobie, czułam się bezpiecznie.... Po paru godzinach lotu podchodzi stewardessa z tacą perfum, (wtedy można było kupić w samolocie).
O perfumy! Tak oczywiscie. Ile kosztuje ten malutki flakonik Nina Ricci? 16$. No problem...Dałam te 20
i dostałam resztę 4$. Ojej, co ja zrobiłam?!!
Trochę strachu przeżyłam na lotnisku O'Hare, bo mąż się spóźnił, a ja czekałam z 4 dolarami, 4 walizkami
i z 4-letnią córką. I trochę mi nie było do smiechu... Przez moment nawet wystrzeliła mysl, a co będzie jak nie przyjdzie? Ale zaraz ten strach zamienił się w radosć. Mąż z kwiatami, Basią, Jurkiem, oraz Piotrusiem i Mateuszkiem, pokazali się przy wejsciu. Było baaaaardzo gorąco, duszno, wilgotno. Ja na czarno ufff,
Lenka na różowo. Oniesmielona. Ale i ona za moment zaczęła się usmiechać, bo przecież była już
z tatusiem. Znowu bylismy razem....
Wzruszajaca i przepiekna historia Marianno! A popatrz gdzie jestes dzisiaj!!!
ReplyDeleteJolanta L.